Data: |
5 marca 2010 r. |
Temat: |
Nauka z native speakers |
Na forum padło pytanie o konwersacje z native speakerem. Pomyślałem, że podzielę się z Wami moimi doświadczeniami w tym temacie z moich czasów uczniowskich, studenckich i nauczycielskich. Będą to wyłącznie spostrzeżenia moje i moich przyjaciół, a nie jakieś prawdy absolutne.
W szkole podstawowej i średniej nie miałem języka angielskiego, bo w tamtych czasach w szkole podstawowej uczono tylko rosyjskiego (język angielski był tylko w nielicznych szkołach), a w liceum mojej klasie przydzielono odgórnie języki niemiecki i rosyjski. W takiej sytuacji musiałem sam sobie zorganizować naukę angielskiego. Zdecydowałem się na prywatne lekcje, a potem na samodzielną naukę. Dzięki indywidualnym lekcjom szybko osiągnąłem poziom, który pozwolił mi na samodzielną naukę w domu. Po paru latach takiej nauki poszedłem na indywidualne lekcje z native speakerem z Wielkiej Brytanii. Nie były to zupełnie luźne konwersacje na dowolne tematy, ale dyskusje na temat tekstu, który pani puszczała mi na lekcji z magnetofonu przez 10-15 minut. Tematy były różne: klęski żywiołowe, turystyka, polityka etc. Była to podwójna korzyść, bo ćwiczyłem rozumienie ze słuchu i mogłem porozmawiać na dany temat, wykorzystując fakty i argumenty, które usłyszałem w nagraniu. Oczywiście zawsze trzeba było dodać coś od siebie. W zależności od potrzeb dostawałem również ćwiczenia do rozwiązywania na lekcji lub w domu. Z przyczyn finansowych nauka trwała tylko kilka miesięcy, ale uważam, że był to dobrze wykorzystany czas.
Na studiach miałem już regularne zajęcia konwersacyjne z obcokrajowcami. Najpierw był to Kanadyjczyk, a później Brytyjczyk. Dwa różne style uczenia. Kanadyjczyk trzymał się kurczowo tekstów w książce i do nich zadawał pytania, które tak naprawdę nie inicjowały żadnej konwersacji, tylko ograniczały się do jednozdaniowych odpowiedzi. Główną korzyścią z tych zajęć nie była praktyka w mówieniu, ale przyswajanie nowych słów z tekstów, które czasem były dość wymagające. Brytyjczyk miał zupełnie odmienny sposób prowadzenia zajęć. Dużo sam opowiadał, wspominał, przy okazji zadając pytania typu How about you, Jack?, czasem jakieś ćwiczenie udało mu się wymyślić. Ogólnie luz i sielanka. Niestety, tylko parę osób zabierało głos, reszta siedziała, bo nie było obowiązku podejmowania dyskusji. Efekty nauczania? Dla kilku osób niewielkie, dla reszty żadne.
Po skończeniu studiów przyszedł czas na pracę. Organizowałem kurs dla pewnej dużej firmy. Aby uzyskać jak najlepszą jakość nauczania, zdecydowałem, że kurs poprowadzi 3 lektorów, wliczając w to mnie. Uważam, że kursanci nie powinni przyzwyczajać się do jednego nauczyciela. Powinni mieć przegląd różnych akcentów, stylów nauczania, etc. Zajęcia przebiegały sprawnie, bo każdy lektor dostawał informację, w którym miejscu w książce skończył jego poprzednik. Nie było skakania po podręczniku czy marnowania czasu na lekcji, bo przecież wstyd byłoby przekazać, że np. zrobiło się jedno ćwiczenie w ciągu półtorej godziny. System samokontroli korzystnie wypływał na rzetelne prowadzenie zajęć. Po roku nauki uznałem, że nadszedł czas na wprowadzenie zajęć z native speakerem. Zaangażowałem pewnego Londyńczyka. Kursanci mieli tygodniowo dwie lekcje z nauczycielem polskim i dwie z brytyjskim (w sumie cztery lekcje na tydzień). Brytyjczykowi dałem swobodę prowadzenia zajęć. Mógł prowadzić konwersacje po swojemu lub korzystać z podręcznika, z którego uczyli pozostali lektorzy. Na początku kursanci byli bardzo zadowoleni. Brytyjczyk był wesoły, opowiadał dowcipy itp. Było to, ponieważ z założenia miało być, urozmaiceniem zajęć. Po 3 miesiącach nauki szefowa grupy poprosiła mnie o spotkanie, bo chciała ze mną o czymś porozmawiać. Zaczęła od słów, że native speaker jest bardzo sympatycznym i wesołym człowiekiem i w ogóle, ale niestety po tych kilku miesiącach nauki zauważyli, że lekcje z nim nic im nie dają, a czas na zajęciach jest wręcz marnowany, ponieważ native nie potrafi zaangażować wszystkich osób w grupie (a grupa była zaledwie 8 osobowa). Poprosili o przywrócenie trzeciego polskiego lektora. Tak też się stało - klient nasz pan :)
Usiadłem kiedyś w kawiarni, bo miałem godzinę czasu do rozpoczęcia zajęć. Obok mnie siedziało dwóch mężczyzn, którzy dość żywiołowo o czymś opowiadali. Gdy się przysłuchałem, okazało się, że jeden z nich, Polak, opisywał po angielsku zdjęcia w albumie. Mówił płynnie choć z błędami, czasem szukając w głowie właściwych słów. Jego rozmówca uważnie się przysłuchiwał i od czasu do czasu coś mówił, również po angielsku, bo był Brytyjczykiem. To mnie zachęciło do dalszego słuchania (podsłuchiwania? :) Szybko się zorientowałem, że to była lekcja angielskiego. Forma konwersacji oparta na wykorzystaniu materiału zdjęciowego. Brytyjczyk musiał być wykształconym nauczycielem, ponieważ niezwykle inteligentnie poprawiał swojego rozmówcę. Nie wtrącał się do każdego słowa, korygował tylko bardziej rażące błędy i umiejętnie podpowiadał słowa, których Polakowi brakowało. Po uzyskaniu podpowiedzi uczący się musiał powtórzyć całe zdanie. Zwróćcicie uwagę na korzyści płynące z tej lekcji. Po pierwsze, uczeń ćwiczył wypowiedź ustną, po drugie uczył się nowych słów, które podpowiadał mu native (mógł szybciej zapamiętać słowo, bo widział przedmiot na zdjęciu, więc nie było to klasyczne kucie typu słowo polskie - słowo angielskie), po trzecie, był bardzo zaangażowany w lekcję, ponieważ opowiadał o swoich zdjęciach z wakacji, czyli o własnych wspomnieniach i przeżyciach. Brawo dla tego native speakera!
Jak widać lekcje z native speakerem mogą być efektywne, a mogą też okazać się totalnym fiaskiem. Wszystko będzie zależeć od przygotowania się native'a do zajęć. Nie wystarczy tylko być na lekcji, trzeba też uczyć. Dla mnie największą wartością native speakera jest to, że jest on idealny w ocenianiu poprawności wymowy, bo albo nas zrozumie, albo nie. Polski nauczyciel i tak zrozumie błędną wymowę ucznia, native niekoniecznie. Druga zaleta to poprawianie wypracowań. Polski nauczyciel wyłapie błędy ortograficzne, gramatyczne, składniowe, ale nie zawsze będzie miał pewność, czy na pozór poprawne pod względem gramatycznym zdanie brzmi naturalnie w języku angielskim. Na przykład dziś w ISELu ktoś zadał pytanie, jak przetłumaczyć zdanie Katedrę budowano 200 lat. Następujące zdanie wydaje się, że jest gramatycznie poprawne: The cathedral was built for 200 years. Słowo for wyraża okres trwania, tak jak np. w zdaniu He served in the army for 2 years. Jednak native speaker nie powie zdania o katedrze tak, jak to napisałem, ponieważ wyrażenie built for odbiera jako wybudowany w celu.... Jak więc powie?
Zwróć uwagę, jak zdanie nr 3 może z kolei zostać źle zrozumiane przez obcokrajowców. Wiedząc, że over znaczy ponad, ktoś może zrozumieć, że katedrę budowano ponad 200 lat. Native speaker rozumie to jednak tak, że katedrę zbudowano w 200 lat. Over ma tu znaczenie w ciągu, na przestrzeni.
Mam nadzieję, że teraz Wy opowiecie o Waszych doświadczeniach w nauce z native speakerami.
Spis tematówPoprzedni tematNastępny temat
Komentarze do tego tekstu możesz znaleźć na forum.
© 2004-2024 Jacek Tomaszczyk & Piotr Szkutnik